czwartek, 6 marca 2014

Dziewczyny z Portofino

Przyjaźń jest bez wątpienia jedną z najpiękniejszych rzeczy, które mogą spotkać człowieka. Przyjaźń między kobietami jest wyjątkową a zarazem specyficzną relacją. Panie potrafią się nawzajem pocieszać, wysłuchać, ale też potrafią skrytykować i wygarnąć bolesną prawdę.. O tym przepięknym i zadziornym zjawisku opowiada książką Grażyny Plebanek pt. „Dziewczyny z Portofino”.

Poznajemy historię czterech kobiet, które znają się od czasów, kiedy największym ze zmartwień było to czy niebieska wstążka pasuje do czerwonego sweterka. Czas mija nieubłagalnie i nasze bohaterki zaczynają dorastać. Nieszczęśliwe miłości, rodzice nadużywający alkoholu, wybór studiów to tylko niektóre z problemów, z którymi muszą rozprawić się Agnieszka, Hanka, Beata i Mania.

Autorka, jak zapewnia nas na odwrocie książki, nie stworzyła historii o dziewczynach, które plotkują i spiskują za swoimi plecami. Chciała, aby jej bohaterki pomagały sobie nawzajem, a w przyszłości wyrosły na silne, mądre i samodzielne kobiety. Tak też było. Myślę, że czytając tę pozycję każda z nas znajdzie jakąś cząstkę siebie w którejś z postaci postaci wykreowanych przez Grażynę Plebanek.

Akcja powieści toczy się w Warszawie, w czasach, gdy w kraju panował ustrój komunistyczny. Skąd więc tytuł "Dziewczyny z PORTOFINO"? Myślę, że przywołanie nazwy ekskluzywnej włoskiej miejscowości ma na celu pokazanie, że nasze bohaterki, pomimo szarości nieodstępującej ich na krok, stworzyły swoje własne miejsce, w którym są szczęśliwe i nawet po najgorszych burzach wychodzi słońce.

Podsumowując, jest to poruszająca opowieść o przyjaźni, której (bez urazy panowie) zaznać mogą tylko kobiety. Polecam tę książkę wszystkim paniom niezależnie od wieku i życiowych doświadczeń. „Dziewczyny z Portofino” należą do tych książek, podczas czytania których zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z fikcją literacką, a z drugiej strony wiemy, że tego typu historie dzieją się obok nas. Wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć.
Bardzo chętnie sięgnę po inne tytuły autorki.

Instytut

„Instytut” jest pierwszą książką Jakuba Żulczyka, po którą sięgnęłam. Młody mężczyzna z papierosem w ustach i zawadiackim błyskiem w oku. Czym ten niespełna trzydziestuletni facet, uznawany za polskiego Stephena Kinga, jest w stanie mnie zaskoczyć? Okazuje się, że wieloma rzeczami.

Znamy już historie o ludziach, którzy pewnego dnia budzą się w miejscu, z którego nie mogą się wydostać. Nikt nic nie wie, nikt niczego nie pamięta. Schemat stary jak węgiel. Podobne zdarzenia mają miejsce w mieszkaniu jednej z krakowskich kamienic, zwanym INSTYTUTEM. Jest to lukum, które zostało przypisane głównej bohaterce przez babcię. Nie wiadomo dlaczego babcia nie korzystała z tego mieszkania, a jednocześnie nie chciała słyszeć o sprzedaży.
Siedmioro ludzi, znających się bardziej lub trochę mniej, zostaje zamkniętych w wyżej wspominanym mieszkaniu, znajdującym się na piątym piętrze. Winda nie działa, schodów broni krata, której nie sposób otworzyć. Telefony są pozbawione baterii i kart SIM. Wołania o pomoc nie przynoszą rezultatów. Każdy z naszych bohaterów stara się znaleźć logiczne wytłumaczenia sytuacji, w której się znalazł. Każdy z nich bezustannie zastanawia się PRZEZ KOGO i DLACZEGO miałby być tutaj przetrzymywany. Szybko zdają sobie sprawę z tego, że to dopiero początek i każde tchnienie może być tym ostatnim…

W „Instytucie” urzekł mnie bezpretensjonalny styl i nowatorskie podejście do sprawy. Nie spotkamy tutaj czarnoskórego pana, który będzie zapewniał kruchą blondynkę, że to tylko zły sen, a kiedy wszystko się skończy urodzi bliźniaki i zamieszka w pięknym białym domku z ogórkiem. Zamiast tego mamy ludzi, którzy, gdy są wzburzeni kartki ociekają tym wzburzeniem. Gdy chce im się zapalić sięgają po kolejnego papierosa, a rozmyślania co będzie potem odsuwają na drugi plan. W „Instytucie” często „rzuca się kurwami”. Jest to jednak tak umiejętnie wyważone, że nie odpycha czytelnika, a jednocześnie daje upust emocjom bohaterów, którzy znaleźli się na granicy obłędu.
Podobały mi się również opisy zmęczenia. Tak moi drodzy, zwykłe opisy fizycznego zmęczenia. Autor nie zapomina, że ludziom, którzy znaleźli się w niewytłumaczalnej sytuacji w dalszym ciągu chce się pić, palić czy spać. Po ciałach będących ich świątyniami pozostały sprofanowane ruiny.

Naprzemiennie z akcją rozgrywająca się w mieszkaniu poznajemy historię głównej bohaterki, Agnieszki. Ta trzydziestopięcioletnia kobieta nazywająca siebie „królową balu” wie, co to alkohol, narkotyki, sex z nowopoznanymi mężczyznami. A na dodatek wie o tym nie z opowieści, ale z autopsji. Ponadto Agnieszka jest matką. Jest matką jedyną w swoim rodzaju. Jest taką matką, której uczuć do swojej córki nie sposób wyrazić słowami. Jej miłość do córki jest silna pomimo, że Ela mieszka z ojcem setki kilometrów od niej. Kontakt Agnieszki ze swoim skarbem ogranicza się do półgodzinnych rozmów telefonicznych, po których jej twarz staje się mokra od łez. Wie, że tak musi być, w przeciwnym razie teściowie i były mąż odebraliby jej córkę na zawsze. Żaden sąd nie przyznałby opieki matce, której życie przypomina życie nastolatki, i to nastolatki z marginesu społecznego. Wkrótce Ela znajdzie się w śmierletnym niebezpieczeństwie.

Chciałabym pochwalić Jakuba Żulczyka za dwie rzeczy. Po pierwsze za to, że napisał książkę, która wzbudza nieudawany strach i zainteresowanie. Nie sztuką jest pisać o zombie biegających z nożami w głowach. Sztuką jest nie pokazać „ZŁA”, a jednocześnie sprawić, że czytelnika ogarnia lęk. Po drugie cieszę się, że autor nie traktuje nas jak idiotów. Po prostu…

Generał w habicie

Idąc do pracy, wracając ze szkoły nie da się nie zauważyć ludzi, którzy potrzebują naszej pomocy. Ignorujemy ich, obrzucamy poniżającym spojrzeniem, a w najlepszym wypadku wrzucamy kilka monet do kubeczka wychylającego się z sinych dłoni. Nie mamy tym ludziom nic więcej do zaoferowania. Mamy własne rodziny, własne problemy i wydatki. Ale na szczęście do akcji ruszyła siostra Małgorzata Chmielewska.


Siostra Małgorzata jest zakonnicą nietuzinkową. Palenie papierosów i przeklinanie nie są jej obce. Na prośbę biskupa, aby zerwała z nikotynowym nałogiem, odpowiedziała, że zrobi to, gdy zrobią to księża. Na dodatek ma czwórkę dzieci. Adoptowanych, bo ich prawdziwi rodzice nie potrafili zapewnić im miłości, poczucia bezpieczeństwa i godnego bytu.
Małgorzata Chmielewska wychowała się w rodzinie, w której nie przywiązywano większej wagi do życia duchowego i religii. Po skończeniu studiów postanowiła wstąpić do zakonu. Modlitwa i życie konsekrowane nie dają jej całkowitego spełnienia. Czuje, że może robić więcej. Z czasem powstają domy dla bezdomnych, alkoholików, samotnych matek i wielu innych, którzy wiedzą, czym jest głód, samotność i ubóstwo.
Siostra Małgorzata twardo stąpa po ziemi i doskonale zdaje sobie sprawę, że na wszystko potrzebne są pieniądze. Jej podopieczni muszą zarabiać, dlatego oprócz dachu nad głową i ciepłego posiłku daje im pracę. Wierzy, że uczciwa praca nadaje życiu rytm i pozbawia poczucia bezużyteczności. W domach wspólnoty "Chleb życia" panują zasady, których złamanie grozi powrotem na ulicę. Porządku w domach pilnuje grafik, w którym każdy mieszkaniec jest uwzględniony. Ważną rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, był fakt, że siostra Małgorzata mieszka razem ze swoimi podopiecznymi. Nie wyobraża sobie sytuacji, gdy spędza z nimi kilka godzin dziennie, a następnie spokojnie ich opuszcza. Spędzając z nimi czas, siadając przy stole, stają się jedną wielką rodziną, w której nie ma podziału na lepszych i gorszych.


Przerywnikami w rozmowie Stanisława Zawady z siostrą Chmielewską są poruszające historie ludzi, którzy zaprzepaścili swe życie. Osoby, mające dobrą pracę, kochającą rodzinę, pewnego dnia tracą wszystko, nie mają z kim porozmawiać, a ich życie staje się ciągłą tułaczką. Są to ważne fragmenty. Pokazują, że los może się od nas odwrócić w każdej chwili oraz jak ciężko wydostać się z życiowego bagna.


Przyznam, że nie podchodziłam do tej pozycji entuzjastycznie. Kupiłam ją babci jako prezent gwiazdkowy. A bo to o zakonnicy, o pomaganiu ludziom, którym nie wyszło w życiu. Ta przejmująca mieszanka to coś, co doskonale trafiło w jej gust. Nie spodziewałam się jednak, że książka wywrze tak wielkie wrażenie na MNIE. Pozwoliła mi docenić to, co mam i przewartościować otaczający mnie świat. Takie książki są nam bardzo potrzebne. W otaczającym nas zgiełku ciężko dostrzec ludzi, którzy całe swoje "JA" poświęcili bliźniemu. Podsumowując, polecam tę książkę WSZYSTKIM, bez względu na wyznanie i stosunek do życia konsekrowanego.

Trucicielka

Eric-Emmanuel Schmitt, czyli pan, którego miłośnikom literatury nie muszę przedstawiać. Francuski pisasz, który urzekł tysiące czytelników takimi dziełami jak "Zapasy z życiel" czy "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu", o "Oskarze i Pani Róży" nie wspominając. Widząc nazwisko autora na okładce wiem, że poznam historie wzruszające, pełnie ciepła, dające nadzieję. Tym razem Schmitt postanawia pokazać ciemne zakamarki ludzkiej natury... I wychodzi mu to znakomicie!

"Trucicielka" jest zbiorem czterech opowiadań. Bohaterką pierwszego z nich jest Marie Maurestier. Postać, z którą mieszkańcy miasteczka wolą nie zadzierać. Dlaczego? Marie została oskarżona o zamordowanie o swoich trzech mężów. Wskutek dochodzenia zostaje oczyszczona z zarzutów. Jednak jej niewinność jest lekko mówiąc wątpliwa. Z czasem podczas spowiedzi wyznaje młodemu księdzu, że odebrała życie swoim małżonkom. Czy faktycznie Marie Maurestier, jedna z tych niepozornych staruszek, jest bezlitosną trucicielką? A może to część nieracjonalnej gry, w którą próbuje wplątać księdza Gabriela?

W drugim opowiadaniu zatytułowanym "Powrót" poznajemy marynarza Grega. Jego żona zajmuje się domem i czterema córkami, podczas, gdy mężczyzna zarabia na życie dryfując po nieznanych wodach. Pewnego dnia dowiaduje się, że jedna z jego córek nie żyje. Zaburzenia radiowe nie pozwalają uzyskać informacji, która z dziewczynek umarła. Greg oczekując opowiedzi, zdaje sobie sprawę, że nie wszystkie córki kocha jednakowo mocno. Strata jednej sprawiłaby mu większą przykrość niż drugiej. Jakim prawem może modlić się o to, aby to nie była jego ukochana córka, jednocześnie życząć śmierci najmniej lubianej?

Trzecie opowiadanie opowiada historię dwóch kolegów, Chrisa i Axela. Dramatyczny wypadek, który wydarzył się na obozie na zawsze odmienił życie obojga.

Ostatnie opowiadanie podobało mi się najbardziej. Wkraczamy w wyższe sfey. Głowa państwa i jego żona uchodzą za parę doskonałą. Idealnie ubrani, odpowiednio uczesani, ze śnieżnobiałymi uśmiechami. Co jednak dzieje się, gdy błysk fleszy znika, a małżonkowie wracają do wspólnego mieszkania? Czy są w stanie razem uporać się z takimi problemami jak zdrada czy nowotwór?

Jak więc widzimy los nie oszczędza naszych bohaterów. Co sprawiło, że te cztery opowiadania zostały połączone? Myślę, że Schmitt chciał pokazać jak ludzka chciwość, wyrachowanie, brak czasu i znikome okazywanie uczuć mogą doprowadzić do życiowych tragedii. Nie da się jasno określić, kto jest ofiarą a kto katem, ponieważ osoba, która wyrządza krzywdę drugiej osobie cierpi na tym najbardziej.

Na zakończenie autor przedstawia nam swój pisarski pamiętnik. Opisuje w nim skąd wziął się zarys poszczególnych postaci oraz wyjaśnia dlaczego opowiadanie, o dziwo, nie jest prostym gatunkiem literackim.

 Uwielbiam czytelnicze zaskoczenia. Bardzo podobało mi się to, że Eric-Emmanuel Schmitt, "Ten od Oskara i Pani Róży" pokazał pazur. Wyszło mu to bardzo intrygująco... 

Błękitny chłopiec

Z pewnością niejeden dorosły chciałby chociaż na chwilę wrócić do okresu dzieciństwa. Nie musiałby się martwić pracą, pieniędzmy czy nadmiarem obowiązków. Zamiast tego pojawiłyby się wesoła zabawa i chwile beztroski. Tak kojarzy się nam normalnie przebiegające dzieciństwo. Jednak losy dwunastoletniego Kirana Sharmy są bardziej skomplikowane.

Nasz główny bohater znacząco rózni się od młodzieńców w swoim wieku. Nie interesują go takie zajęcia jak wspinaczka po drzewach czy gra w koszykówkę. Zamiast tego woli uczęszczać na lekcje baletu. Kiran musi znosić szyderstwa ze strony kolegów i koleżanek, a ponadto nie ma nikogo z kim mógłby szczerze porozmawiać. Z żadnym z rodziców nie łączą go silne więzi.
Matka Kirana ma dwa życiowe cele: wydawać więcej pieniędzy i znaleźć synkowi żonę, która przypadnie JEJ do gustu i będzie JĄ szanować. Ojciec to typ zapracowanej głowy rodziny. Musi wiedzieć, na co jego żona wydaje ciężko zarobione pieniądze, a także jakie są ceny benzyny na poszczególnych stacjach.

Kiran uwielbia momenty, kiedy jest sam na piętrze. Może wtedy zamknąć się w idealnie białej łazience i oddawać się czynności, która sprawia mu niebywałą frajdę. Co dwunastoletni chłopczyk robi mając pewność , że drzwo są zamknięte na klucz? Używa kosmetyków swojej mamy. Wykonuje makijaż z kunsztowną dokładnością, oddając cześć produktom takim jak szminka, puder i maskara.
Ponadto Kiran uwielbia bawić się lalkami. Każdą ze swoich dam podziwia za coś innego, w każdej znajduje coś pięknego. Gdy ojciec wyrzuca jedną z nich do kosza na śmieci dla Kirana jest to równoznaczne ze stratą jakiejś części siebie.

Kiran nie ma przyjaciół. Jest jednak jeden chłopiec, który toleruje jego towarzystwo. Ich znajomość opiera się na wspólnym oglądaniu magazynów dla dorosłych. Bardzo podobały mi się fragmenty seksualnych analiz. Możemy spojrzeć na świat seksu, cycków i orgii oczami dwunastoletniego chłopca, który próbuje złożyć w jedną całość duszę i ciało.

Nasz bohater czuj się wyobcowany zarówno w szkole, w której spędza znaczną część swojego życia jak i we własnym domu. Świadomy swojej odmienności zaczyna dostrzegać u siebie cechy boga Kriszny, jednego z wcieleń hinduskiego boga zbawienia... Aby poznać więcej szczegółów z życia chłopca gorąco zapraszam do lektury.

"Błękitny chłopiec" to urocza opowieść o poszukiwaniu swojego JA, o poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie KIM JESTEM oraz o odmienności połączonej ze świadomością swojej nieprzeciętności. To książka, w której autor nie wstydzi się poruszać tematów na pierwszy rzut oka nieprzyzwoitych. Jak się im bliżej przyjrzymy możemy dostrzec ludzkie pragnienia, które z różnych przeczyn nie mogą wydostać się na zewnątrz, muszą pozostać w naszych umysłach.

Zapiski niewidomego taty

Opieka nad dzieckiem to zarazem najpiękniejsze i najtrudniejsze zadanie, jakie może spotkać rodziców. Z jednej strony to troska o małego człowieka, który jest dziełem miłości dwojga ludzi, z drugiej to ogromna odpowiedzialność. Ryan Knighton przekona się, że bycie tatą nie należy do najłatwiejszych rzeczy. Zwłaszcza, gdy jest się niewidomym.

W "Zapiskach niewidomego taty" poznajemy historię Ryana I Tracy. To młode małżeństwo, które nauczyło się żyć z nieuleczalnym brakiem wzroku Ryana rozważa posiadanie potomstwa. Pojawiają się setki pytań i wątpliwości. Czy damy sobie radę? Czy to właściwy moment? A może to fatalny pomysł? Jednak miłość i determinacja zwyciężają i pewnego dnia Tracy oznajmia, że jest w ciąży. Nie słychać radości, a przyszła mama nie jest podrzucana do góry. Dlaczego? W domu państwa Knighton w dalszym ciągu goszczą strach i niepewność.
Miesiące mijają na wizytach u lekarza oraz rozmyślaniach o zmianach, które nastąpią w ich życiu po pojawieniu się maleństwa.

Wreszcie nadchodzi dzień porodu i na świat przychodzi Tess. Mała osóbka z wielką siłą. Nikt inny nie potrafi tak długo płakać czy wykręcać się podczas, gdy niewidomy tato próbuje zmienić jej pieluchę.
Od tej pory nic w życiu Knightonów nic nie jest takie jak przedtem.
Tych, którzy chcą poznać więcej szczegółów tej wzruszającej a zarazem niebanalnej i rozweselającej opowieści gorąco zapraszam do lektury.

Ja teraz chciałabym zwrócić uwagę na główne atuty tej publikacji. Pierwszym z nich jest optymistyczne podejście autora do swojego stanu zdrowia i otaczającego świata. We wszystkim potrafi dostrzec plusy, nawet, gdy za chwilę ma walnąć głową w słup.
Drugim atutem jest język książki. Jak widzimy w tytule mamy do czynienia z zapiskami. Całość jest więc napisana w szczery, osobisty i bardzo uczuciowy sposób.

Polecam tę książkę wszystkim. Tak... wiem, że to brzmi trywialnie i większość moich recenzji kończy się w ten sposób. Tym razem jest trochę inaczej. Chciałabym, aby ludzie zapoznali się z tą pozycją ponieważ jest bardzo wartościową lekturą, podczas czytania której donośny śmiech przeplata się z grymasem niedowierzania. Niestety (nawet w mojej księgarni) książka ginie wśród bestsellerów i innych promowanych książek. Na szczęście po przeczytaniu znalazłam dla niej bardziej widoczne miejsce.

Japoński wachlarz

- Do Japonii?! Dlaczego akurat tam? Jeszcze niedawno nazywałaś ich dziwakami, którzy jedzą ośmiornice i inne potwory...
- To było wieki temu. Byłam ignorantką i nie rozumiałam tego wszystkiego. Nie chciałam zrozumieć. Od tamtej pory wiele się zmieniło.

Japoński wachlarz trafił w moje ręce przypadkiem. Ile ciekawych rzeczy może nas spotkać przez przypadek!
Czytam notatkę o autorce: Joanna Bator jest autorką prac naukowych (...). Wykłada w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych na Wydziale Kultury Japonii. Po tym wstępie spodziewam się naukowej i surowej relacji z pobytu w kraju kwitnącej wiśni. Nic bardziej mylnego! Joanna Bator świetnie pisze, świetnie opowiada o tym, co widzi w danym momencie. Przewracając kolejne kartki miałam wrażenie, że siedzę z autorką popijając herbatę, oczywiście zieloną, i słucham opowieści o tym niezwykłym kraju.

O książce "Japoński wachlarz" na pewno nie można powiedzieć jednej rzeczy. Nie jest to książka obiektywna. Autorka jest Japonią dogłębnie zafascynowana i wszystko co japońskie sprawia, że jej serce bije szybciej.
Jednak nie możemy jej subiektywizmu odbierać jako czegoś nieodpowiedniego. Szukając obiektywnych stwierdzeń warto sięgnąć po wydawnictwa popularnonaukowe czy encyklopedie. Aby doszukać się emocji, osobistych rozważań i zachwytów trzeba sięgać po takie książki jak "Japoński wachlarz".

Czy istnieją jeszcze prawdziwe gejsze? Jeśli tak, to gdzie je spotkać? Dlaczego cesarz nie może skosztować pewnej zupy? Jak prędko dotrzeć do celu będąc w mieście, w którym nie ma nazw ulic? Na te i setki innych pytań odpowiedzą nam wspomnienia polskiej pisarki. Nie ma tematów, których Joanna Bator bałaby się poruszać. Zuchwale, a przy tym skutecznie zagląda Japończykom do garderoby, kuchni czy sypialni. Myślę, że najtrudniejszym zadaniem było opisanie mentalności Japończyków. Gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy nie uwierzyłabym, że jest to w ogóle możliwe! Joanna Bator opisała japońską mentalność w doskonały sposób bez dodatkowych upiększeń i pomijania nietypowych zachowań. Lektura sprawiła, że miałam ochotę spakować walizki i wylecieć do Japonii choćby na tydzień.

"Japoński wachlarz" jest rewelacyjną... i tu chciałam napisać po prostu książką, jednak to nie byłoby najlepsze określenie. Japoński wachlarz jest swojego rodzaju przemianą, odpowiedzią i otwarciem na nowe doznania. Dowiadujemy się, że na świecie jest kraj, w którego istnienie trudno uwierzyć. Te niespełna czterysta stron umieszczone w twardej oprawie to coś więcej niż wspomnienia z wizyty w obcym kraju. To spełnienie dla czytelnika i człowieka poszukującego swojego miejsca na ziemi.

Pięćdziesiąt twarzy Greya

O książce "Pięćdziesiąt twarzy Greya" dowiedziałam się miesiąc przed datą premiery. Pierwsza informacja o tej erotycznej powieści, na punkcie której oszalały miliony kobiet na całym świecie, dotarła do mnie ze stron Wysokich Obcasów (WO NR 31/686, jakby ktoś zechciał się zapoznać lub przypomnieć). Już na samym początku numeru Joanna Sokolińska poszukuje odpowiedzi na pytanie dlaczego tak wiele czytelniczek sięgnęło po tego "porno gniota" oraz co sprawiło, że tak infantylnie napisana powieść przemawia do kobiet w różnym wieku.

Drugi raz natknęłam się na "Pięćdziesiąt twarzy Greya" podczas rozmowy z moją przyjaciółką i jej siostrą. Ta druga miała okazję czytać tę pozycję w oryginale jeszcze zanim książka w polskiej wersji trafiła do księgarń. Już po kilkudziesięciu stronach lektura wydała jej się nieciekawa pod względem fabuły i języka, którym została napisana. Minęło trochę czasu i "Pięćdziesiąt twarzy Greya" trafiło do sprzedaży. Postanowiłam osobiście sprawdzić skąd ten szum i czy jest to faktycznie książka, dla której można stracić głowę.

Główną bohaterkę powieści jest Anastasia Steel, nieśmiała studentka literatury dorabiająca w sklepie z narzędziami. Pewnego razu, zostaje poproszona przez swoją przyjaciółkę Kate o przeprowadzenie wywiadu ze znanym biznesmenem, Christianem Greyem. Anastasia nie jest w stanie odmówić przeziębionej przyjaciółce i wyrusza na umówione spotkanie. I w tym momencie poznajemy przystojnego, cudownego, fascynującego, bogatego, inteligentnego, elegancko ubranego Christiana Greya. Niestety opisy jego wdzięków sprawiają, że patrzymy na Anastasię z politowaniem zamiast na Christiana z upodobaniem ("o kurczę jaki on przystojny", "jego przenikliwe szare oczy, o kurczę wariuję, gdy na mnie patrzy" itp.)
Dziewczyna nie może przestać myśleć o cudownym Christianie, jednak po kilku spotkaniach ma okazję przekonać się o jego prawdziwej naturze. Mężczyzna posiada pokój przystosowany do erotycznych igraszek, wyposażony w kajdanki i inne przeróżne akcesoria. Grey proponuje dziewczynie szokujący układ. Podsuwa jej do podpisania umowę, wedle której Anastasia będzie mu całkowicie uległa, a on będzie mógł wykorzystywać jej ciało do swoich najśmielszych fantazji. Czego jeszcze młoda, naiwna dziewczyna dowie się o człowieku, który sprawił, że jej serce zabiło mocniej? Jaką tajemnicę skrywa jej ukochany? Tego się już nie dowiem, bo odłożyłam książkę i nie mam zamiaru do niej wracać. Pragnę nadmienić, że nie uczyniłam tego za sprawą odważnych, często występujących scen erotycznych. Zrobiłam to dlatego, że nie dałam rady czytać tak kiepsko napisanej książki.

To że książkę kupiła masa czytelniczek przekonałam się w pracy. Zastanawiam się, jakie były opinie i co usłyszałabym od pań, które są po lekturze. Jedynym powodem, dla którego warto zapoznać się z powyższą pozycją jest możliwość samodzielnego sprawdzenia, o czym się mówi i jakiego typu książki pisać, aby zdobywać pieniądze a nie uznanie czytelników.

Książki zdecydowanie nie polecam. Pisanie na takim poziomie obraża nas jako czytelników. Jest to jedna z niewielu książek, których nie doczytałam do końca. W porę stwierdziłam, że szkoda czasu na taką miernotę i warto rozejrzeć się za konkretną literaturą. Na koniec dodam, że temat dominacji seksualnej i kontrowersyjnej umowy nie wpłynął na moją ocenę, bo nawet tak odważne, niecodzienne sytuację i wielką rozkosz można było opisać w piękny, literacki sposób, co sprawiłoby, że doczytałabym książkę do końca.

Inne rozkosze

Jerzy Pilch, czyli jeden z najbardziej znanych polskich pisarzy. Laureat takich nagród jak Paszport "Polityki", Nike oraz nagrody Kościelickich. Ale oprócz tego Jerzy Pilch to mężczyzna, którego uwielbiam dosłownie za wszystko. Za jego bystre i pociągające spojrzenie, za refleksyjną prozę, za wypowiedzi odnośnie literatury, kobiet i wielu innych dobrodziejstw tego świata.

Po przeczytaniu książki "Spis cudzołożnic" wiedziałam, że sięgne po inne powieści tego pana. Niedawno do ksiegarń trafiły "Inne rozkosze" z wydawnictwa Wielka Litera (wcześniej ten tytuł został wydany przez Wydawnictwo a5, 2004 r). Tytuł moim zdaniem mylący, ponieważ nie o rozkoszach traktuje ta książka, lecz o nieprzemijającym smutku i o tym, jakie sytuacje mogą nastąpić, gdy w życiu mężczyzny jest więcej niż jedna ukochana.

Głównym bohaterem powyższej książki jest Paweł Kohoutek, weterynarz zamieszkujący w jednym z miateczek ziemi cieszyńskiej. Poza leczeniem zwierząt mężczyzna jest miłośnikiem kobiet. Jest żonaty od kilku lat, ponadtwo jest ojcem, a mimo to nie znajduje szczęścia w żadnej z tych ról. Kohoutek rozpaczliwie poszukuje pocieszenia w opartych na seksie relacjach z kobietami. Wszystkim swoim kochankom obiecuje dalekie podróże, cały wachlarz rozrywek, a nawet wspólne życie (które nigdy nie nastaje, ponieważ "odejście od żony nie jest takie proste").

Pewnego dnia jadąc autobusem zobaczył kobietę czytającą książkę. Bardzo mu się spodobała a trzymana w ręku książka stała się pretekstem do nawiązania rozmowy. Od zwykłego pytania "Co pani czyta"? napotkana kobieta z "nieznajomej z autobusu" zyskała status "altualnej kobiety" (to określenie zastępuje jej imię przez całość powieści). Paweł zakochuje się w owej czytelniczce, jednak jak wiadomo ma żonę i nie może z nią stworzyć poważnego związku.

Niespodziewanie do jego rodzinnego domu, który oprócz żony i dziecka zamieszkują również rodzice, dziadkowie, krewni oraz inni lokatorzy, przybywa jego "aktualna kobieta". Po jej przybyciu w domu Kohoutka zaczynają dziać się dziwne rzeczy...

Pilch za pomocą prostej, choć odrobinę komicznej i przerysowanej historii stworzył opowieść, podczas której czytelnik wybucha śmiechem by za moment popaść w gorzką zadumę. Ponadto jest napisana bardzo przystępnie i wspólnie z bohaterem odczuwamy jego emocje, próbując odnaleźć się w tej niecodziennej sytuacji.

Podsumowując, jest to lektura, po którą warto sięgnąć, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. "Inne rozkosze" sprawiły, że rozglądam się za kolejnym tytułem tego wspaniałego pisarza.

Pod mocnym aniołem



O tym, że zakochałam się w Jerzym Pilchu i jego twórczości wiedzą już chyba wszyscy. Czym mnie urzekł pisałam w poprzednim poście, więc aby się nie powtarzać od razu przejdę do oceny książki. Jest to powieść absolutnie cudowna, jedna z tych, które biorę do rąk i czytam bez przerwy. Jedna z tych, o których myślę, gdy zostaję od niej oderwana przez "uroki" dnia codziennego.

W powyższej książce Pilch pokazuje nam swoją duszę, swój literacki talent, który został doceniony przez jury Nike w 2001 roku.
"Pod mocnym aniołem" opowiada historię Jurusia, pisarza walczącego z nałogiem alkoholowym.Tytuł powieści jest zarazem nazwą jednej z knajp, która jest nagminnie odwiedzana przez naszego bohatera. To tutaj wypija kilka głębszych zanim chwiejnym krokiem postara się dotrzeć do domu. Czy jest to powieść autobiograficzna? Czy należy J. znanego nam z kart książki wiązać z osobą Jerzego Pilcha, pisarza urodzonego w Wiśle? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Powiem jedno - tylko osoba, która sama zmagała się z problemem alkoholowym mogłaby w tak realistyczny sposób opisać pijackie filozofie, omamy i lęki oraz ulgę, która towarzyszy kolejnym łykom gorzkiej żołądkowej lub brzoskwiniówki.

Oddział deliryków, czyli miejsce skąd J. wychodzi, myśląc, że poradzi sobie bez alkoholu, by po jakimś czasie znów spotkać się z doktorem Granadą, siostrą Violą i grupą podopiecznych obu płci, w każdym wieku, wykonujących odmienne zawody, których łączy jedno: PIJĄ.

Piją, gdy są szczęśliwi/Piją, gdy ich serce krwawią z rozpaczy.
Piją, bo chcą/Piją, bo nie chcą, ale nie są w stanie przestać.
Piją, bo sprawia im to przyjemność/Piją, bo tego nie cierpią.
Piją, bo są zakochani/Piją, bo ciągle poszukują ukochanej osoby.
Każdy z nich jest tutaj z tego samego powodu: PIJE a próby NIEPICIA kończą się fiaskiem.
Wśród alkoholików poznamy takie postacie jak Szymon Sama Dobroć, Król Cukru, Don Juan Ziobro i wielu innych nieszczęśliwców. Każdy ma jakąś historię, każdy ma sobie coś do zarzucenia.

Czy jest sposób, aby już nigdy nie sięgnąć po flaszkę? Czy jest sposób, aby rankiem nie kołysać się nad muszlą klozetową i spełnić obietnicę, że "to był ostatni raz"? Co się stanie, kiedy J. będzie musiał wybierać pomiędzy życiem alkoholika a kobietą i miłością do pisania. A może pod przykrywką elokwentnego pisarza kryje się bezduszny pijak, który mnóstwo pieniędzy wydał na alkohol i cielesne rozrywki a zapach własnych wymiotów jest mu bardziej znany niż zapach używanej od lat wody kolońskiej?

Zachęcam do przeczytania zarówno tych, którzy Pilcha znają jak i tych, którzy mają zamiar się z jego pisarstwem zapoznać. Zachęcam tych, którzy dostrzegają u siebie niebezpieczne zamiłowanie do kilku głębszych oraz tych, którzy uważają, że "ten problem zupełnie ich nie dotyczy". Naprawdę bardzo interesująca i nadwyraz osobista lektura.

Piąte dziecko

Posiadanie dzieci to najpiękniejsza rzecz, jaka może spotkać kochającą się parę. Najpierw oczekiwanie, podczas którego nie brakuje mdłości, huśtawki nastrojów i ogólnego zmęczenia. Później pełen bólu poród… Wszystko to odchodzi w zapomnienie, gdy maleństwo znajdzie się w naszych objęciach. Pokłady rodzicielskiej miłości zalewają otaczającą przestrzeń, a dla rodziców jest to chwila, która mogłaby trwać wiecznie. To dosyć popularny, wręcz oczywisty schemat znany z literatury, filmu no i przede wszystkim z życia. A co jeśli dziecka nie da się pokochać? Co jeśli rodzice nie mają do zaoferowania miłości, którą obdarzyli czwórkę poprzednich dzieci? No i w końcu co to za matka, która nie potrafi pokochać własnego syna? O tym zjawisku w bezprecedensowy sposób postanawia opowiedzieć brytyjska noblistka, Doris Lessing.

Dawid i Harriet poznali się na jednym z przyjęć służbowych. Oboje pod ścianą, z dala od odważnych tańców czy plotkowania wywołanego nadmierną ilością szampana. Już po pierwszej rozmowie wiedzieli, że będą razem. Jak to często w życiu bywa, para bierze ślub, kupuje ogromny dom, ona zachodzi w ciążę. Cudowne chwile trwają. Dawid pracuje, Harriet w stanie błogosławionym pozostaje w domu. Kobieta rodzi. Z pomocą w obowiązkach domowych i opiece nad maleństwem przybywa jej matka i inni członkowie rodziny… I tę sytuację powtarzamy jeszcze trzy razy i takim sposobem na koncie Dawida i Harriet znalazła się czwórka kochanych dzieci: Łukasz, Helenka, Paweł i Janeczka. Zmęczenie miesza się z euforią, płacz ze śmiechem, obojętność z troską, gościnność z docinkami. Jakoś dają radę, jakoś im się wiedzie. Kochają się, są szczęśliwi. Pewnego dnia Harriet oznajmia, że znowu jest w ciąży.

Ben sprawiał kłopoty będąc jeszcze w brzuchu matki. Kopał, rozrywał, sprawiał okropne bóle, dlatego też zdecydowano się wcześniej wywołać poród. Na świat przyszedł Ben – dziecko ogromnych rozmiarów, niewydające żadnych dźwięków, o niespotykanie żółtej skórze. „Jest zdrowy, wszystko z nim w porządku” – słyszą rodzice. Chłopczyk rośnie a w domu zaczynają dziać się wstrząsające rzeczy. Teraz strach miesza się z paniką, niechęć z obrzydzeniem, gniew z nienawiścią i brak miłości z osamotnieniem.

Wiele razy mówiłam, że nie gustuję w książkach łatwych i przyjemnych. Lubię jak boli, uwielbiam, gdy książka dotyka zła, łamie schematy. Cieszę się, że mogłam poznać prozę Doris Lessing, bo jej pisarstwo spełnia wszystkie te warunki.

O kobiecie i o mężczyźnie...

Będzie to recenzja trochę inna niż poprzednie, ponieważ będzie oceną dwóch książek. Pozwoliłam sobie na tę oszczędność, ponieważ te dwie publikacji pasują do siebie jak kobieta i mężczyzna. ;-)

Zbigniew Lew-Starowicz to jeden z najbardziej znanych polskich seksuologów, psychiatra, psychoterapeuta. Autor takich publikacji jak: „Encyklopedia erotyki”, „Jak się kochać”, „Seks trudny czy łatwy?” oraz „Problemy z seksem”. Ponadto profesor jest mężczyzną, którego uwielbiam za klasę, taktowne poczucie humoru i pełne pasje wypowiedzi oraz podziwiam jego dorobek naukowy.

W pierwszej części, „O kobiecie” Zbigniew Lew-Starowicz opowiada Barbarze Kasprzyckiej o współczesnych Polkach, o tym jak się zmieniły na przełomie ostatnich dekad. Poszukamy odpowiedzi na trudne pytanie, a mianowicie czego pragną kobiety i czy udaje im się to uzyskać. Dlaczego kobiety uprawiają seks? (Ile kobiet tyle powodów, niektóre są naprawdę niewiarygodne!). Dowiemy się z jakimi problemami „przychodzi baba do lekarza”, jak pogodzić rolę matki, żony i kochanki a jednocześnie nie zwariować. Bardzo potrzebna lektura dla nas jak i dla naszych partnerów .

„O mężczyźnie” podobała mi się bardziej. Wspólnie z profesorem wejdziemy do świata męskich fantazji, podzielimy kochanków na kilka typów, oddzielimy seks od miłości oraz poznamy błędy popełniane przez panie. Okazuje się, że męski świat jest równie skomplikowany jak świat płci pięknej. Dowiemy się dlaczego mężczyźni zdradzają, jakie mają kompleksy i do czego najtrudniej im się przyznać w gabinecie, a Lew-Starowicz przekona panie, aby nie gniewały się na swojego partnera za oglądanie filmów dla dorosłych.

Szczerze polecam rozmowy z profesorem. Wszystkim. Tym, którym wydaje się, że o seksie wiedzą wszystko (oj żeby ktoś się nie przeliczył), jak i tym, którzy dopiero poznają piękny, ale odrobinę zagmatwany świat relacji damsko-męskich. To lektura dla singli, osób w związku jak i wieloletnich małżeństw. Wątpliwości, nieporozumienia, kryzys? Wystarczy, że pozwolimy wytłumaczyć sobie kilka kwestii i wszystko stanie się prostsze…

O miłości






O Starowiczu już co nie co zdarzyło mi się napisać. Dla tych, których to ominęło w skrócie przypomnę, że uwielbiam tego pana za sposób bycia, podziwiam go za dorobek naukowy i cenię go jako specjalistę seksuologa.

Po przeczytaniu „O kobiecie” i „O mężczyźnie” nadszedł czas na zapoznanie się z kolejnymi tomami z serii wydanej przez Czerwone i Czarne. Dlatego dzisiaj będzie kilka słów o książkach „O miłości” i „O rozkoszy”. Również tym razem recenzja będzie łączona, chociaż profesor uświadomi nam, że miłość i rozkosz nie zawsze idą ze sobą w parze.

Pierwsza z publikacji w moim odczuciu jest tą najtrudniejszą, ponieważ miłość to temat rzeka. Jednak profesor udzieli nam kilku wskazówek, które sprawią, że będzie nam łatwiej zrozumieć pewne zależności. Będzie o tym dlaczego mylimy miłość z pożądaniem, będzie o nieszczęśliwie zakochanych. Poszukamy odpowiedzi na pytanie jak stworzyć idealny związek i kiedy warto się rozejść. Przyjrzymy się miłościom „z Internetu”, miłościom platonicznym i miłościom od pierwszego wejrzenia. A może coś takiego jak miłość w ogóle nie istnieje i może niepotrzebnie zaczęliśmy tak pięknie mówić o licznych procesach zachodzących w mózgu?

„O rozkoszy” jest dla mnie swego rodzaju podsumowaniem całej serii. W tym rozkosznym tomie weźmiemy pod lupę kobiece i męskie pragnienia, wygonimy nudę z sypialni, zobaczymy co może wyniknąć z miłości bez seksu i seksu bez miłości. W tej części będzie nie tylko o seksualności par, ale także bardzo ciekawy rozdział o seksualności dziecięcej. Tak moi drodzy, dzieci to również istoty seksualne i to od rodziców, nauczycieli i otoczenia zależy jak będą postrzegały sztukę miłosną. Dosyć bajek o bocianach i panikowania, gdy dziecko stanie w drzwiach sypialni z rozdziawioną buzią pytającą tato, co robisz mamie?
Jak wiemy małe dzieci, mały kłopot – duże dzieci, duży kłopot… Dla tych, którzy chcą się dowiedzieć, co zrobić, gdy nastoletnie dziecko znajduje się w samym środku burzy hormonów polecam wypowiedzi profesora. Na pewno nie jest to trzymanie pod kluczem lub puszczenie bez uświadomienia wierząc, że wszystko będzie dobrze.

Któregoś razu, czytając opinię na temat rozmów ze Starowiczem spotkałam się ze stwierdzeniem, że dużo w nich oczywistości, że nic nowego… Może i jest w tym trochę racji. Sama wielokrotnie podczas lektury łapałam się na tym, że to takie proste i od dawna o tym wiadomo. Ale jestem zdania, że trzeba nam niektóre rzeczy przypominać jak najczęściej, bo ciężko nam je wprowadzić w życie, które tak kochamy sobie utrudniać.

Cóż jeszcze mogę dodać? Rozmowy ze Starowiczem są wspaniałe, z pewnością będę do nich wracać. A jak będę w księgarni i zobaczę jakieś nowe rozmowy to kupię je bez zastanowienia!

Zagubiony ptak - Jowita Kosiba

Z nazwiskiem autorki spotkałam się zupełnie przypadkiem, kiedy w moje ręce trafił fenomenalny ''Nokurn''. Intrygujaca akcja,...